środa, 19 lutego 2014

Wieści z terenu.

Chcę Wam pokazać kilka zdjęć z takiego kilkugodzinnego spacerku w okolicy Rzeszowa. Zaczęliśmy ok. 9:30 na Zalesiu w Rzeszowie. Tam przy pętli autobusowej (ul. Łukasiewicza) zaczyna się krótki, czarny szlak o charakterze górskim (chociaż nie wiem, kiedy ta informacja została podana do wiadomości publicznej, bo spora część tego szlaku przebiega teraz ulicą Zelwerowicza, która jest pięknie wyasfaltowana). Szlak ma długość ok. 2,5 km. I "dochodzi" do niebieskiego szlaku, który ma swój początek w dawnej miejscowości Biała, obecnie jest to dzielnica Rzeszowa (jest to drugi co do długości, za Głównym Szlakiem Beskidzkim szlak w Polsce). Naszą wycieczkę zakończyliśmy w Chmielniku.

Kwitnie już leszczyna. Oby tylko nie zmarzła, gdyby nadeszły zimniejsze dni. Kwiaty żeńskie wyglądają bardzo podobnie do pąków liściowych, z których wyrasta różowy pędzelek. Prawda, że urocze:

I kwiaty męskie:

 

Podbiał również nie zawodzi. Te żółte kwiatki kojarzą mi się z podstawówką i pierwszymi cieplejszymi dniami. I ciekawostka kulinarna: jego liście można wykorzystywać do przygotowywania gołąbków.




Są oczywiście i bazie: 

I jeszcze taki bluszcz z pąkami kwiatowymi a może owocami ??? Czy to bluszcz pospolity? Ciekawe jest w nim to, że nie pnie się tylko po samym pniu tylko tworzy takie jakby gałęzie. Widziałam taki jeszcze tylko w Pieninach i na starym cmentarzu przy ulicy Targowej w Rzeszowie.



 Mrówki jeszcze bardzo leniwie i powoli zabierają się do pracy. Ale mrowisko już żyje. Na zdjęciu z pozują też orzeszki buczynowe, które po podprażeniu na patelni (aby wyparował jakiś tam alkohol) są jadalne.



 A po drodze zauważyliśmy taki obraz powalentynkowy. Chyba Walentynka nie odwzajemniła miłości.



A w rowie i na poboczu:



A na koniec jeszcze taka stara chatka. Chyba jeszcze pokryta strzechą:



środa, 12 lutego 2014

Szafirki. Pędzenie cebulowych.

Dziś więcej do oglądania, niż do czytania  :) Jesienią tamtego roku postanowiłam spróbować pędzenia roślin cebulowych. Czyli jakby nie patrzeć przygotowywanie tego posta zajęło mi 5 miesięcy! :D To więcej niż ma ten blog.
Dlatego, że był to eksperyment, bo ogrodnik raczej ze mnie początkujący, przygotowałam tylko jedną doniczkę z szafirkami do pędzenia.
Wspierałam się przy tym artykułem z portalu NaOgrodowej.

W październiku (chyba w październiku, bo sobie nie zapisałam) wysadziłam szafirki do doniczki. Doniczka została podlana i powędrowała do lodówki. W artykule przeczytałam, że mają przebywać w miejscu zaciemnionym i temperaturze poniżej 10 st. C przez minimum 13 tygodni. Jedyne nadające się miejsce to lodówka, chyba, że macie jakieś inne pomysły?
Po tych kilkunastu tygodniach szafirki zostały wyciągnięte z lodówki (dokładnie 2 stycznia). I wyglądały tak:


 Z lodówki powędrowały na okno, lekko ogrzewanego garażu. I po ośmiu dniach liście nabrały zielonego koloru (zmiana koloru wynika z tego, że rośliny rosnące w ciemności produkują żółty/zielono -żółty barwnik -tylko nie pamiętam jak się nazywał, który pod wpływem światła zmienia się w chlorofil) i zaczęły się rozchylać (10 stycznia):

Na początku lutego postanowiłam przenieść je do domu, ponieważ miały już "zaczątki" kwiatostanów. Jednak nie chciały one zbytnio rosnąc, wydaje mi się, że to z powodu zbyt niskiej temperatury w garażu. Powędrowały więc do najzimniejszego pokoju w domu (zdjęcia z 2 lutego):


Zauważyłam, że po przeniesieniu do domu szafirki owszem zaczęły bardzo szybko rosnąć, ale potrzebowały też dużo wody. W niektóre dni zdarzało się, że rano zanim je jeszcze podlałam liście były "klapnięte". A to zdjęcia szafirków z 10 lutego, zaczynają kwitnąć :D

A oto mój ciekawski kot :) Wszędzie musi wejść, wszystko zobaczyć. W sumie to taki kot ogrodnika, najbardziej lubi obserwować prace w grządkach, czy na rabacie. Chodzi ze mną zbierać pomidory, truskawki czy poziomki. Jednak jego "pomoc" staje się uciążliwa przy pieleniu. Kieruje wtedy swój atak na moje ręce, ale znalazłam na to sposób, wystarczy, że potrząsnę kocimiętką - od razu ucieka :D (a przecież kupiłam ją specjalnie dla niego). Ot taki trochę dziwny kot.


Mam dla Was jeszcze zdjęcia z dzisiaj. Szafirki są jeszcze trochę blade, ale mam nadzieję, że z czasem nabiorą koloru. Martwi mnie tylko, że liście są dużo dłuższe od kwiatostanów (no chyba, że tak ma być), ale porównując zdjęcia z dziesiątego i dzisiejsze wydaje mi się, że jednak rosną.


poniedziałek, 10 lutego 2014

Ciacha dwa. Proste drożdżowe. I drugie z kokosem.

Całkiem wiosennie i przyjemnie się zrobiło, nieprawdaż? Czekam na wiosnę z utęsknieniem.
Ale póki co mam dla Was przepisy na dwa całkiem fajne ciacha. Jeszcze zimowe. Ale nietrudne i rzecz jasna smaczne.

Pierwsze z nich robię, gdy zostanie mi dużo białek (więc jest takim ciastem "przy okazji", a że roboty przy nim naprawdę niedużo, tym bardziej staje się idealnym ciastem "przy okazji"). Rzadko jednak kiedy udaje mi się przy jednym wypieku "uzbierać" szklankę zbędnych białek, więc najczęściej zamrażam białka, które akurat mam. Raz pół szklanki, drugi raz pół szklanki. I trzymam sobie te "półszklanki" na wszelki wypadek.
Tylko troszkę jednak trzeba czekać, aż te białka odmarzną. Więc ciacho "przy okazji" raczej nie zamieni się na ciacho "awaryjne".

Przepis dostałam od Babci mojego bardzo dobrego znajomego, pienińskiej góralki :D. Ona zwykła je nazywać "góralskim gnieciuchem". Ciasto jest dość podobne do popularnego na blogach "ciasta szklankowego".
A więc do dzieła, bo więcej zajmie Wam czytanie, niż pieczenie ciasta.

Składniki:

  • wspomniana już 1 szklanka białek
  • 1 szklanka wiórek kokosowych (chyba, że macie ochotę na wersję z makiem, to szklanka maku)
  • 1 szklanka cukru kryształu
  • 2 budynie waniliowe (jeśli robicie wersje makową to zamiast budyni - szklanka mąki)
  • ewentualnie 2 łyżeczki proszku do pieczenia

Białka ubić na sztywno. Dodać cukier i ubijać do momentu, aż piana zacznie się tak jakby błyszczeć. Wyłączyć mikser. Dodać resztę składników. Delikatnie wymieszać łyżką. Przełożyć do nasmarowanej tłuszczem keksówki. Piec w 180 st. C, do "suchego patyczka". Czas pieczenia zależy od tego, jakiej wielkości formę wybraliście.

Ciasto bardzo źle się kroi, gdy jest ciepłe.

Ciacho numer dwa!
Przepis pochodzi z książki "Nastolatki gotują" Sabiny Witkowskiej. W tej książce ciasto to istnieje jako strucla (a może rolada? ale nazwa chyba nie ma znaczenia :D) drożdżowa. Jednak mi zawsze wychodził zakalec w środku. Brzegami ciasto było rewelacyjne, a w środku przysłowiowy "klops".
Z racji, że ciasto w smaku było bardzo dobre postanowiłam je przerobić na bułeczki ślimaczki. I oto one! Żeby uzyskać takie duże ślimaczki i by wystarczyło na duża blachę należy podwoić ilość składników.

Składniki:
Rozczyn:

  • 25 gram drożdży
  • 1 czubata łyżeczka cukru
  • 2 czubate łyżeczki mąki
  • 3 łyżki ciepłego mleka
Pozostałe składniki:
  • 1 jajko
  • 7 czubatych łyżeczek cukru
  • cukier waniliowy (można pominąć)
  • 25 dekagramów mąki
  • 1/2 szklanki ciepłego mleka
  • 5 dekagramów roztopionego i wystudzonego masła
Nadzienie:
Najbardziej lubię je z takim jakby sosem/pastą z kakao, cukru i troszeńki wody. Ale w dzisiejszej wersji z dżemem mirabelkowym.

Drożdże rozetrzeć z cukrem. Dodać mąkę, mleko. Pomieszać. Odstawić do wyrośnięcia (jakieś 15 minut powinno wystarczyć).

Jajko utrzeć z cukrem (na biało). Dodać resztę składników (oprócz masła) i wyrośnięty rozczyn. Wyrobić ciasto, można mikserem (trzeba użyć "haków" do ciasta, a nie tych zwykłych "trzepaczek" do mas i ubijania piany). Gdy ciasto jest wyrobione, dolać do niego masło. I dalej wyrabiać. Gdy już wyrobimy odstawić na godzinę (lub zastosować przyspieszacz o którym pisałam w poście o pizzy, chociaż ostatnio przeczytałam, że takie przyspieszanie negatywnie wpływa na smak ciasta). 
Gdy ciasto wyrośnie przełożyć je na stolnicę, rozwałkować. Nałożyć nadzienie, zwinąć w roladę. Pokroić w dość grube plastry. Układać na blasze.
Włożyć do nagrzanego na 180 st. C piekarnika i piec do zrumienienia.

Zaczynam wątpić, czy wstawię na tego bloga kiedyś jakieś porządne zdjęcie.

piątek, 7 lutego 2014

Styczniowe podsumowanie książkowe.

Z lekkim opóźnieniem, ale jest. Zdecydowanie wolę czytać niż mówić/pisać o książkach, które przeczytałam. Ale spróbuję choć troszkę przybliżyć Wam pozycje, które poznałam w ubiegłym miesiącu.

Joanna Maria Chmielewska "Poduszka w różowe słonie"
Odkrycie tej autorki będzie chyba moim  najlepszym wydarzeniem czytelniczym tego roku. Zdecydowanie polecam Wam tę książkę. Z jednej strony przejmująca, ściskająca za gardło z powodu zła tego świata. Z drugiej strony niezywkle wzruszająca, pokazuje jak ludzie potrafią to zło przewzyciężać. Prawie się popłakałam nad tą książką, a to raczej nigdy mi się nie zdarza :)











Małgorzata Musierowicz "Łasuch literacki"
Uwielbiam panią Małgorzatę Musierowicz miłością wielką, młodzieńczą i bezkrytyczną. W tamtym roku obiecałam sobie nawet, że przeczytam całą Jeżycjadę i przeczytałam. A że uwielbiam gotowanie i powieści tej autorki (nawet wypisywałam sobie w czasie czytania potrawy przygotowywane i zjadane przez bohaterów) bardzo chciałam zapoznać się z tą pozycją. No i dostałam ją jako prezent na urodziny.
Spodobało mi się, że potrawy w tej książce są takie jak lubię: nie za dużo składników, szybkie przygotowanie a efekt nawet więcej niż zadowalający. Myślę, że na blogu pojawi się wiecej przepisów z tej książeczki. Właśnie książeczki, wydawało mi się, że jest to pozycja zdecydowanie grubsza, a jest cieniusieńka.








Joanna Chmielewska "Zwyczajne życie"
To nie jest ta sama Joanna Chmielewska, która jest autorką książki, którą opisywałam wyżej. Ale Wam chyba tego nie muszę tłumaczyć, chociaż jak próbuję to wyjaśnić moim znajomym to nie ogarniają, może po prostu mnie nie słuchają. Ostatnia już książka z serii o Teresce i Okrętce, ale w sumie pierwsza chronologicznie. Jak już wspominałam uwielbiam te bohaterki, chociaż w tej części już jakoś nie urzekły mnie tak jak w poprzednich. Wydawały mi się mniej praktyczne, zaradne, wyróżniające wśród rówieśników niż w częściach, które przeczytałam wcześniej. No i były jakieś takie bardziej dziecinne.









Karol Dickens "Opowieść wigilijna. Świerszcz za kominem."
Na początek ciekawostka: Wiedzieliście, że "Opowieść wigilijną" można spotkać pod inną nazwą? A mianowicie pod tytułem "Kolęda". Ja nie wiedziałam. Oczywiście obie te króciótkie powieści są fantatystyczne, zwłaszcza w okresie zimowym, a jeszcze lepiej świątecznym. O tej pierwszej chyba nie muszę nic pisać. No może tylko tyle, że jeżeli ktoś z Was jeszcze nie czytał to koniecznie musi to nadrobić :)
Druga mnie znana, więc jej poświęcę kilka słów. Pełna ciepła, rodzinnej atmosfery. Prezentuje bardzo szlachetne postawy, szczególnie głównego bohatera-męża. Przebieg akcji ciężki do przewidzenia (a ostatnio jaką książkę wezmę do ręki, bardzo łatwo domyślam się, co będzie dalej). Żeby nie było tak idealnie to powiem, że na początku jest troszkę przynudnawa. Ale ogólnie wielki plus. Polecam.





Paulo Coelho "Alchemik"
Aż dziwne, że nie przeczytałam jeszcze żadnej powieści Coelho. Zaczełam więc od "Alchemika", bo wydawało mi się, że jest najpopularniejszą jego książką. Generalnie książka poruszająca w naszym sercu takie miejsce, że od razu chcielibyśmy zmieniać, działać. I zaczynamy marzyć...
Wszystko pięknie, ładnie, ale tylko na początku. Książka wydawała mi się całkiem niezła, lecz im dalej w nią się zagłębiałam, tym robiła się za bardzo bajkowa, no i przewidywalna.
Generalnie nie najgorzej, książka mimo wszystko ma dobre przesłanie. A że nie jest zbyt obszerna to nie nudziłam się za bardzo.
No i dowiedziałam się, że przede mną już ktoś wymyślił "prawo debiutanta" (w książce nazywa się to "szczęściem początkującego" i "zasadą przychylności"). Z chęcią sięgnę po więcej pozycji tego autora.




Zdjęcia okładek pochodzą ze stron wydawnictw oraz ze strony lubimyczytac.pl